Wojna rosyjsko-ukraińska od początku była dla Europy czymś więcej niż „konfliktem za wschodnią granicą”. Jednak dopiero śmierć polskich obywateli brutalnie pokazała, że Rosja nie przejmuje się ani granicami, ani narodowością swoich ofiar. 19 listopada, podczas rosyjskiego ataku rakietowego na blok mieszkalny w Tarnopolu, zginęła 7-letnia Polka Amelia Grześko oraz jej mama. To nie „kolejna tragiczna historia z frontu” – to dowód, że wojna, która toczy się tuż obok Polski, zawsze może dosięgnąć także nas.
Informację o śmierci dziecka potwierdził rzecznik polskiego MSZ, Maciej Wąsik, który przekazał, że atak miał miejsce w nocy z 18 na 19 listopada i był wymierzony w cywilów. „Słowo zginęła może być zbyt lekkie. To było prawdziwe zabójstwo – celowy atak na ludność cywilną” – napisał. W tych słowach nie ma przesady. Rosyjskie rakiety uderzyły w dom, w którym spały rodziny. Amelia i jej matka nie miały żadnej szansy.
Śmierć dziewczynki poruszyła też premiera Polski, Donalda Tuska, który napisał w serwisie X: „Amelia miała siedem lat. Siedem. Polskie dziecko. Zginęła w Tarnopolu podczas brutalnego ataku rakietowego Rosji. Nigdy już nie spełni żadnego ze swoich marzeń”. Premier dodał, że wojna musi się zakończyć, bo jest to przede wszystkim „walka o przyszłość naszych dzieci”.
Prawda, choć trudna do przyjęcia, jest jeszcze bardziej gorzka: ta wojna mogła odebrać życie polskim obywatelom także dlatego, że Zachód – w tym Polska i NATO – nie zdecydował się zamknąć nieba choćby nad Zachodnią Ukrainą. Nie chodzi tu o „pełną konfrontację”, lecz o ochronę milionów cywilów, którzy każdego dnia stają się celem rosyjskich rakiet i dronów. Gdyby przestrzeń powietrzna od Lwowa po Tarnopol była zabezpieczona przez systemy NATO, Amelia i jej mama wciąż by żyły.
To nie moralny szantaż, lecz prosta matematyka wojny. Każdy zestrzelony dron to jedno ocalone życie, a każda rakieta trafiająca w blok mieszkalny uderza też w sumienia zachodnich polityków. Od dawna władze Ukrainy proszą o zamknięcie nieba nad regionami przygranicznymi, gdzie nie ma celów wojskowych, a mieszkają rodziny, dzieci i uchodźcy. I co słyszą w odpowiedzi? „To skomplikowane”, „to ryzykowne”, „to może prowadzić do eskalacji”. Rosja za to żadnych wątpliwości nie ma.

Śmierć Amelii to smutny symbol pokazujący, że nie da się wiecznie udawać, iż wojna jest daleko. Że granica magicznie zatrzyma rosyjskie rakiety. Że wystarczy „zajmować się swoimi sprawami”, a ktoś inny obroni Europę przed napastnikiem. Rosja codziennie dowodzi, że potrafi uderzyć wszędzie, gdzie tylko pozwoli jej nasza bezczynność.
Warto powiedzieć to głośno: jeśli Europa nie zatrzyma Rosji teraz, jeśli nie da Ukrainie środków do obrony nieba, to kolejne tragedie będą tylko kwestią czasu. I to nie Ukraińcy zapłacą za nie sami. Już nie.
Historia Amelii to jednocześnie dramat rodzinny, osobisty i polityczny. To ostrzeżenie, sygnał skierowany prosto do Warszawy, Brukseli i Waszyngtonu. A przede wszystkim pytanie, którego nie sposób pominąć: ile jeszcze niewinnych dzieci musi zginąć, by Zachód naprawdę pojął, że wojna Putina nie zatrzyma się na granicy?
Śmierć polskiego dziecka w Tarnopolu nie była „wypadkiem wojennym”. To było morderstwo – i ostrzeżenie.
Wojna, od której tak wielu ucieka politycznymi unikami, właśnie zapukała do polskiego domu.
